Raz na pół roku wybieramy się na weekend z założeniem odwiedzenia całkiem nowego zakątka Katalonii. Zatrzymujemy się wtedy z budżetowych hotelach i z przyjemnością odliczamy to, co dokłada nam rząd Katalonii za bycie obywatelem tego regionu i posiadaniem dzieci. Dwie relacje z tych wyjazdów znajdziesz tutaj i tutaj, choć było ich już grubo ponad 10. Dziś zabieram Cię w Pireneje, te najdalsze.
Tym razem wybrałam miejsce bez zbyt wnikliwych poszukiwań. Kiedy dostałam informację o potwierdzeniu rezerwacji, okazało się, że nasz hostel znajduje się w odległości… 4 godzin od domu. Jak się okazuje, Katalonia jest jeszcze większa niż nam się wydawało. W piątek po obiedzie szybko ruszyliśmy w trasę, aby dotrzeć przed zmrokiem.
Przez Mordor do Raju
Kiedy GPS pokazywał, że zostało 15 min do Salardú, wspinaliśmy się już od dłuższego czasu. Robiło się coraz ciemniej i coraz zimniej. Temperatura spadła do 3 stopni (kiedy w Castelldefels było 24 tego popołudnia). Na szczytach leżały połacie starego śniegu, a silny wiatr poruszał smutno, nieczynnymi o tej porze wyciągami. Ech, dobrze że wzięłam narciarskie kurtki – pomyślałam sobie. W szyby zacinał śnieg z deszczem a na zewnątrz nie było widać żywego ducha. Dziwne miejsce.
I wtedy coś się zmieniło. Nagle jakbyśmy wjechali do Szwajcarii. Zielone pola, kamienne domki i wąskie kręte drogi. Uroczo. Wkrótce zatrzymaliśmy się przed naszych hotelem, i wbiegliśmy szybko żeby zdążyć na kolację.
Albergue Era Garona (nasz hotel), był wyposażony bardzo podstawowo, jednak spełniał wszystkie nasze potrzeby. W pokojach zastaliśmy piętrowe łóżka (jak na koloniach), natomiast jedzenie było naprawdę smaczne. Po kolacji zapytałam pana z recepcji jaka jest prognoza pogody na sobotę, ten mi odrzekł – jutro będzie świecić słońce. Potem dodał: zawsze tak odpowiadam turystom, jak pytają o pogodę. I parsknął śmiechem (en serio?!) A ja mu zdążyłam uwierzyć.
Stuletni Las, omszałe pnie i tryskające wodospady
W sobotę rano, tak jak przepowiedział pan z recepcji, wyszło słońce. Cały krajobraz się zmienił i zobaczyliśmy Pireneje w całej okazałości. Po śniadaniu szybko ruszyliśmy eksplorować okolicę. Po pół godzinie dotarliśmy do Uelhs deth Jueu. Porzuciliśmy samochód na drodze i oto co ukazało się naszym oczom:
O tej porze roku, na trasach nie było prawie nikogo. Co dodawało uroku temu magicznemu miejscu. Wokół rozpościerały się wysokie drzewa i wielkie głazy porośnięte mchem. Miałam wrażenie, że jak dobrze się przyjrzę, to między drzewami uda mi się dojrzeć zaczarowanych mieszkańców tego lasu. Powietrze pachniało świeżym i mokrym lasem. Oddychałam głęboko jakby na zapas, próbując nabrać tego czystego powietrza w płuca. I już już wiedziałam, że jest po mnie. Pokochałam Pireneje miłością bezwarunkową. Ścieżka poprowadziła nas obok dwóch wodospadów na rozległą polanę (znów Szwajcaria). Tam płynął wartki strumień, zupełnie jak w polskich Tatrach. Chwila przerwy na piknik i ruszyliśmy z powrotem.
Pireneje to nie miejsce, żeby siedzieć w domu
To miejsce mnie tak zachwyciło, że zaraz po obiedzie zmobilizowałam protestującą rodzinkę i znów ruszyliśmy na trasę. Tym razem trafiły nam się bardziej otwarte przestrzenie, mocno pod górkę ale z dodatkowymi atrakcjami. To wszystko w okolicy miasteczka Arres.
Po chwili dotarliśmy nad niewielki staw. I to było idealne miejsce na sjestę. Położyłam się obok strumyka, który płynął wzdłuż lasku. Po chwili, kiedy tak wsłuchiwałam się w szum wody, poczułam jak elfy i leśne wróżki przyglądały mi się zza krzaków. Kolejne magiczne miejsce!
Wróciliśmy na kolację całkiem wypoczęci, choć na liczniki mieliśmy prawie 20 tysięcy kroków! Tej nocy spaliśmy naprawdę dobrze.
Historia jednoosobowego cmentarza
W niedzielę postanowiliśmy odwiedzić kilka malowniczych miejscowości w okolicy. Atmosfera półopuszczonych wiosek podziałała mocno na naszą wyobraźnię.
We wsi Bausen, znaleźliśmy jednoosobowy cmentarzyk z bardzo ciekawą historią. Okazuje się, że 100 lat temu, pochowano na nim kobietę, która mieszkała bez ślubu ze swoim ukochany. Kiedy umarła w wieku 33 lat, ksiądz nie zgodził się pochować jej na wiejskim cmentarzu, gdyż żyła z mężczyzną (mieli razem dzieci) bez zawarcia ślubu kościelnego. Para nigdy nie dostała zgody na taki ślub, gdyż byli dalekimi kuzynami i aby go zawrzeć potrzebowali dyspensy. To znaczy zapłacić potrzebowali. Jakby grzech poślubienia kuzyna znikał, po wpłaceniu równowartości dwóch ówczesnych pensji. A ponieważ młodzi takich pieniędzy nie mieli (lub nie chcieli oddać), a kochali się bardzo, postanowili żyć w 'grzechu’. Stworzyli rodzinę jak każda inna para z tej wioski i stali się integralną częścią społeczności.
Kiedy wyglądało na to, że ciało kobiety ma zostać wrzucone do dołu gdzieś na polu, mieszkańcy w ciągu 24 godzin zbudowali jej cmentarz. I do dziś to miejsce jest super zadbane. Bardzo podoba mi się ta historia, gdyż pokazuje, że głupie zasady, zakazy i przepisy nie są w stanie zniszczyć naturalnych ludzkich odruchów. Ludzie w wiosce widzieli w tej pani swoją sąsiadkę, matkę dwójki dzieci, może kuzynkę, przyjaciółkę itd a nie jawną grzesznicę, której szacunek się nie należy i można porzucić jej ciało gdziekolwiek. Naprawdę?!
Kamienne wioski i jeszcze więcej wodospadów
Podróżując z wioski do wioski, natykaliśmy się co rusz na malownicze krajobrazy. Po drodze zachwycił nas ogromny wodospad, który z wielką siłą spadał praktycznie na drogę po której jechaliśmy.
Wioska Canejan skradła nasze serca. Domek w wiosce liczącej jakieś 20 gospodarstw, na końcu drogi, ostatniej miejscowości w Hiszpanii przed granicą z Francją, musi być rewelacyjnym miejscem do kontemplacji…. Ja nie miałabym nic przeciwko, żeby sobie pomieszkać tutaj przez kilka tygodni. Mam wrażenie, że takie miejsce sprzyja kreatywności i zaglądaniu w głąb siebie. Ciężko się tu mocno rozproszyć 🙂
Ostatni przystanek w drodze do domu – Pantano de Escales
Ostatni przystanek tego weekendu to malownicza tama już w drodze do domu. Zrobiliśmy sobie tam krótki spacerek, żeby rozprostować nogi przed czekającą nas 3 godzinną podróżą do domu. Tamę zbudowano w 1955 roku i ma imponującą wysokość 125 metrów. Taka wysokość naprawdę robi wrażenie. Świetne miejsc dla tych co lubią się wspinać. Natomiast jezioro o krystalicznej wodzie koloru szmaragdowego, to raj dla sportów wodnych: padel, kajaki, narty wodne etc.
Znów zakochałam się w Katalonii. Znów miałam szczęście doświadczyć tych magicznych miejsc, będąc praktycznie sama na szlaku. Już nie mogę się doczekać kolejnego weekendu, który przeznaczę na eksplorowanie kolejnych zakątków tego niesamowitego regionu Hiszpanii.
Informacje Praktyczne – Pireneje na Weekend
Hotel: Albergue Era Garona – polecam dla tych, którzy nie są zbyt wymagający. Nie ma luksusów, ale spełnia wszystkie podstawowe funkcje. Jest w nim czysto i obsługa jest bardzo miła. Na booking.com jest spory wybór innych opcji, w zależności od potrzeb.
Miejsca, które odwiedziliśmy: Salardu (wioska, w której mieszkaliśmy), Uelhs deth Jueu (las, wodospady, górskie potoki i polanki), Arres (małe miasteczko obok którego znajduje się przyjemny staw, można pospacerować i zwiedzić skansen), Bausen (malownicze miasteczko wysoko w górach, cmentarz z legendą, przepiękne trasy w górskich lasach, widoki rodem z „Wichrowych Wzgórz”. W miasteczku są 1-2 restauracje, w których można coś przekąsić lub zjeść typowy zestaw lunchowy), Canejan (przepięknie położona kamienna wioska. Super, aby zjeść kanapkę na ławce z widokiem i kontemplować uroki przyrody), Pantano de Escales (zalew i imponującej wielkości zapora).
Odległość od Barcelony: 4:15 min, ok 300 km w zależności od wybranej trasy
Dla kogo taki wyjazd: na pewno dla miłośników gór! W zimie te niewielkie kamienne miasteczka muszą być przepiękne. W okolicy są wyciągi i stoki narciarskie (nie wiem nic więcej bo byłam w maju, kiedy były już zamknięte). Na wiosnę było przepięknie i pusto (żadnych tłumów). Pogoda idealna na spacery, choć można trafić na cały tydzień deszczu. Jest dużo, dobrze oznaczonych szlaków: lasy, strumienie, wodospady, jeziora i górskie polany. Wszystkie poziomy trudności. Sezon letni podobno zaczyna się w lipcu i wtedy też jest sporo ludzi. Na jesieni znów jest spokojniej.